WOKÓŁ NAS

Złoto zawsze najlepiej

Kiedy Berlin Zachodni zniósł wizy dla Polaków po pierwszych przemianach ustrojowych zapragnąłem zobaczyć coś ze „zgniłego Zachodu”. No a przy okazji sprzedać co nieco, bo tak nauczyłem się za czasów PRL.

Inny wyjazd się po prostu nie opłacał. Była to też jedna z metod dorobienia sobie i to w obcej walucie. W przypadku Berlina – nawet tej z drugiej strony „Żelaznej kurtyny”. Normalnie zarobek w walucie wymienialnej możliwy był tylko dla tych, którzy uciekli, wyjechali na kontrakt zagraniczny lub reprezentowali uprzywilejowaną grupę społeczną, np. sportowców. 
Ja do Belina wziąłem alkohol i papierosy – również „Wiarusy”. Nie widzieć czemu, cieszyły się tam popularnością. Ale to była już końcówka tych czasów, kiedy handlowano czym się dało, przede wszystkim z krajami demokracji ludowej. W pewnym momencie nawet z Chinami, kiedy okazało się, że opłaca się niezmiernie przewozić tekstylia.

Na grzbiet i na rękę
Do Polski sprowadzano przede wszystkim artykuły luksusowe i przemysłowe, których było jak na lekarstwo. Sprowadzano to, o co było trudno i co dawało ciut poczucia luksusu. Przemysł państwowy w tym czasie oferował towar do niczego, brzydki, a często też drogi.
Na potrzeby polskich klientów, ale i rzemieślników, przywożono z Zachodu (na zasadzie mienia repatriacyjnego) masowo kosmetyki, pieprz, polietylen, sztuczną skórę, misia i ortalion.
Już w latach 40. świetnie szły np., zegarki, ale też tekstylia, czy biżuteria. W Polsce lepszych zegarków nie produkowano, był to produkt bardzo cenny, więc znaleźli się tacy, którzy sprowadzali je tysiącami np. z Wiednia.
Przed sklepami jubilerskimi stawali więc handlarze oferujący nieco tańsze czasomierze od tych na wystawach. Po drugiej stronie granicy też wyczuli interes i w Szwajcarii niektóre firmy produkowały nawet zegarki o skomplikowanych nazwach i pięknych werkach specjalnie na Europę Wschodnią.
Ale były i luksusowe artykuły odzieżowe, na które ludzie potrafili wydać całe swoje dochody. Już w latach 50. popularnością cieszyły się ładne buty zagraniczne. Potem na czarnym rynku doskonale sprzedawały się m.in. nylonowe płaszcze. Sam pamiętam ładne sweterki, no i naturalnie dżinsy. W latach 70. i 80. doszedł sprzęt elektroniczny, a potem komputery.
Zawsze opłacały się jeszcze dwie rzeczy mające związek z zagranicą. To

metal i waluta
Tak najlepiej było odłożyć coś bez utraty wartości i po prostu „na czarną godzinę”. Pamiętano, że to się opłaca jeszcze z czasów okupacji. Zaś po wymianie pieniędzy w październiku 1950 r. ludzie nabrali uzasadnionych obaw, że komuniści znów ich ograbią. Była to bowiem „wymiana”, na mocy której ciągu jednego dnia wielu straciło dwie trzecie swoich oszczędności.
Z drugiej strony od pewnego momentu PRL stał się jedynym krajem w bloku socjalistycznym, w którym obywatel mógł przynieść dewizy do banku, a jeżeli nie potrafił udowodnić, skąd je ma, to podlegały pewnej karencji: przez rok czy dwa lata nie można ich było ruszyć. Walutę można jednak było zdeponować, bank płacił dobry procent. A od 1976 r. do początku lat 80. sprawę znacznie ułatwiono - teoretycznie można było wpłacić do banku milion dolarów i urzędnik nie powinien się interesować, skąd ma się tyle pieniędzy.
Z walutą można było robić jeszcze inne sztuczki i to przy wykorzystaniu tej z naszej części Europy. Ja w Pradze za zarobione na obozie OHP korony kupowałem marki. Nie był to wielki biznes, ale zawsze coś wartościowszego – choć trzeba było uważać na „życzliwych”.
Można było też np. pojechać na Węgry, kupić forinty i zamienić je w Wiedniu na dolary. Nazywano madziarską walutę nawet „dolarem karpackim”, a to wiele mówi o jego wartości. 

Przez granicę inaczej
W 1955 r. Polska podpisała z Czechosłowacją konwencję turystyczną zezwalającą na turystykę bez paszportów w pasie 18 km od granicy Zaczęto stosować nowe metody przemytu. Wcześniej przerzutem towarów przez zieloną granicę zajmowali się z reguły górale, a było to dość ryzykowne. Po wprowadzeniu nowych przepisów osoba przyjeżdżająca z jednej z kapitalistycznych stolic na południu, przywoziła towar w rejon granicy czechosłowacko-polskiej. Tutaj ładunek dzielono i pakowano do plecaków turystów. Ci przynosili ładunek komuś w Zakopanem, kto „odpalał im działkę”. Polskie służby celne rychło połapały się, że coś jest na rzeczy. Sytuacja wyglądała bowiem tak, że towaru z przemytu było tyle samo lub więcej, a nie zatrzymywano przemytników. Potwierdzenie przyszło, kiedy zatrzymano turystę mającego w plecaku 5 kg złota.
Złoto przemycano też z krajów ZSRR, ale w postaci bardzo prostego wyrobu mającego znaczenie raczej czysto kruszcowe niż estetyczne. Do ZSRR też je przywożono – w postaci... carskich monet produkowanych na nowo na Zachodzie. 

Na handel masowo
Złoto i waluta to rzeczy, którymi obrót opłaca się prawie zawsze, ale nasi handlarze wynajdowali mniej ryzykowne artykuły, które opłacało się przywozić lub wywozić, aby zarobić na tym ze znacznym zyskiem. 
Obywatele mieli doskonałe informacje na temat tego, co się w danym momencie opłaca. Rozchodziły się raz dwa. Bywało, że kiedy ludzie przed wyjazdem szli coś kupić na sprzedaż, to sprzedawcy od razu pytali, na który rynek to ma być...
Handlowano tradycyjnymi polskimi dobrami – jak bursztyn – i tym co dało się sprowadzić z Zachodu (w Rumunii szły „Kenty”). Dało się nawet upchnąć polskie żelazka i... Biseptol. W wielu miejscach obu bloków wielką popularnością cieszyła się zawsze polska wódka. Jednym z symboli polskiego czarnorynkowego eksportu stały popularne „kryształy”.
Czechosłowacja, to kraj, w którym opłacało się np. zakupić czekoladę, krupicę dla dzieci, czy choćby trampki. Czy ktoś by wrócił zaś z Czeskiego Cieszyna bez piwa? W ogóle przywożono stamtąd tańszy alkohol. Cóż, kiedy dwa kraje ze sobą sąsiadują, zawsze się znajdzie coś, co opłaca się przewieźć z jednego do drugiego.
Z Węgier też szła czekolada („Africana”), a w końcu ubiegłego stulecia przywożono też kosmetyki. Cztery osoby (część grupy to wynajęte „osiołki”) przewoziło np. 16 toreb pachnącego towaru. Bynajmniej nie było potrzeby sprzedawania tego na placach targowych, ale odstawiano cały towar do dogadanych wcześniej butików.
Turcja to oczywiście wyroby skórzane i kożuchy, z ZSRR oprócz złota zwożono aparaty fotograficzne. Po otwarciu granicy z NRD w 1972 r. wieziono do nas masowo np. rodzynki, wiórki kokosowe, margarynę, materiał na garnitury.
Na Ukrainę odstawiano jeansy, choć bywało, że nie każda marka w każdym czasie cieszyła się popularnością. - Bo one muszą mieć taki trójkącik – tłumaczyli miejscowi. Jednak byli tacy, którzy sprzedawali również polskie podróbki – tak ze szczecińskich zakładów „Odra”, jak i szyte przez sprawne krawcowe. 
Nasi kombinowali jeszcze bardziej, nie ograniczając się do jednego towaru i jednego miejsca podróży. Wtedy zysk był najlepszy. I np. pod koniec lat 80-tych trzeba było kupić adidasy w Polsce, przemycić je do ZSRR , sprzedać i kupić wiertarkę. Tę wieziono do Jugosławii i sprzedawano, aby za zarobione pieniądze nakupić ciuchów w Turcji. Odzież wieziono do Polski i sprzedawano.
A dalsze kierunki? W 1974 r. uczestnicy 92-osobowej wycieczki do Egiptu wywieźli m.in. 68 kryształów, 38 żelazek, 21 zegarków Ruhla i 17 wentylatorów. Sprzedano tam  w sumie towar za 53 tys. złotych. Pod dokonaniu zakupów w Egipcie i sprowadzeniu ich do Polski, były już warte niemal 10 razy tyle.

Jac
 

Make a free website with Yola